Druga opowieść Olka:
Na zsyłce.Po dotarciu na końcową stację kolejową dalszą podróż odbywaliśmy ciężarówką. Brat zachorował na tyfus. Jest to ciężka choroba o bardzo wysokiej śmiertelności. Trafił do szpitala w Kustanaju. Znalazł tam dobrą opiekę medyczną. Jak miał wysoką gorączkę, to był nawet okładany zimnymi kompresami dla obniżenia temperatury ciała. Mama została na miejscu dla opieki nad chorym. My zaś z dziadkiem kontynuowaliśmy zesłańczy exodus. Pierwsze miejsce pobytu wyznaczono nam w obwodzie kustanajskim w kołchozie nad rzeką Toboł. Toboł jest dopływem Irtysza. Jak większość zapewne pamięta z lekcji geografii, Ob z Irtyszem stanowią 6 najdłuższą rzekę na świecie. Brat wyzdrowiał. Dołączył wraz z mamą do nas. Zostaliśmy skierowani całą czwórką na docelowe miejsce pobytu. Nasz adres to: Kustanajskaja Obłast, Ordżonikidzkij Rajon, Pokrowskij Sowchoz, Ferma nr 3.
Oprócz Polaków do sowchozu Pokrowskij trafili zesłańcy innych narodowości: Czeczeni, Ingusi, Ukraińcy, Tatarzy i Niemcy z Krymu. Naszą rodzinę ulokowano w domu zbudowanym z gliny. Był to parterowy budynek z płaskim dachem. Dwie izby w prawym skrzydle zajmowała rodzina Kazachów, dwa pomieszczenia z lewej strony Ukraińcy, a nam przypadło mieszkać w jednym pokoju o powierzchni około 15 metrów kwadratowych. Z wyposażenia był piec i wspólna prycza. W porównaniu do warunków życia w Kostopolu cofnęliśmy się o jedną epokę. Na pierwszym planie była nieustanna walka z robactwem. Nie było sposobu na uwolnienie się od karaluchów, pluskiew, wszy, much i komarów.
Sowchoz był nastawiony na hodowlę bydła i koni. Gospodarstwo zostało zlokalizowane nad jeziorem. Akwen jeziorem był tylko z nazwy. W całości był porośnięty. Przeważnie trzciną. Na granicy szuwarów znajdowały się studnie z żurawiami. Między drogą biegnącą przez wioskę a miejscem czerpania wody znajdowały się jary. Doły te były naturalną toaletą mieszkańców. Innych nie było. Wzdłuż ulicy stały domy, a dalej w stepie obory i stajnie dla hodowanych zwierząt.
Mama jako osoba gramotna i znająca język rosyjski została zatrudniona w biurze sowchozu. Brat został przydzielony do prac gospodarskich. Dziadek był w podeszłym wieku i schorowany. Nie mógł pracować. Ja jako wątłej budowy cherlawy malec nie dostałem stałego zajęcia w gospodarstwie. Chodziłem do szkoły. Uczęszczały do niej wszystkie miejscowe dzieci bez względu na narodowość. Nauczanie odbywało się w języku rosyjskim. Były trzy klasy.
Szkoła szkołą, ale niezależnie od nauki miałem swój zakres obowiązków wynikających z codziennej walki rodziny o przetrwanie. Jedno z bardziej żmudnych zajęć to mielenie w żarnach ziarna na mąkę. Wymagało sporego wysiłku fizycznego. Do tego dochodziła monotonia czynności, przerywana dosypywaniem kolejnych porcji ziaren w otwory w kamieniach, będąca udręką dla każdego młodego człowieka. Gotowałem posiłki. Często były to pierogi z paslonem. Paslon to ziele lecznicze o polskiej nazwie słodkogorz porastające na plantacjach ziemniaków. Odkryłem w sobie różne talenty rzemieślnicze. Naprawiałem dziury w dnach garnków, wyrabiałem igły z gwoździ, łatałem walonki, robiłem kierpce ze skór bydlęcych. Zapłatą było coś do zjedzenia.
Pracujący w sowchozie otrzymywali z przydziału około 200 g chleba dziennie, tzw. pajok. Możliwe, że okresowo i inne produkty. Nie pamiętam. Ale wiem, że często byliśmy głodni.
Chęć przetrwania zmuszała do różnych sposobów zdobywania pożywienia. Niektóre z nich nie nadają się do opowiedzenia. Jako bardziej etyczne było na przykład podbieranie jajek z gniazd dzikich kaczek i łapanie ptaków w sidła.
Dziadek nie wytrzymał ciężaru zmagania się z przeciwnościami, z trudnymi warunkami bytowania, z chorobą. Odebrał sobie życie.
Na tych terenach panował klimat kontynentalny. Charakteryzował się wyrazistością pór roku. Lato było upalne, a zima mroźna. Temperatury dochodziły do minus 30 stopni. Tak skrajne warunki życia niewątpliwie zahartowały mój organizm. Przyległe jezioro zimą zamarzało. Był to czas koszenia trzciny, która służyła jako opał dla ogrzania domostw. Do palenia używaliśmy również wysuszonych placków bydlęcych odchodów.
Można było pisać i odbierać listy. Dostaliśmy nawet raz i drugi paczkę od znajomych z Wołynia. W jednej z paczek znalazło się jabłko. To jedno jabłko wypełniło aromatem całą izbę. W Kazachstanie nie rosły drzewa owocowe.
Po za naszym osiedlem rozciągał się step. Lekko pofałdowany bezkresny obszar bez żadnych punktów odniesienia. Jak na pełnym morzu. Jesienią obumierały, rosnące tu i ówdzie wśród traw, jednoroczne krzewy. Przenoszone w różnych kierunkach przez wiatr stanowiły jedyny ruchomy element pejzażu. Oprócz wilków. Do dzisiaj mam w uszach ich wycie w księżycowe noce. Niosące się po stepie pulsujące tony. Nie szło się od nich uwolnić. Wilki stanowiły zagrożenie dla wypasanego bydła. Potrafiły poranić upatrzoną sztukę wyszarpując z niej kawał mięsa. Przy ataku na stado Kazachowie wsiadali na konie i drapieżniki odganiali.
Najbardziej traumatyczne przeżycie z czasów pobytu w sowchozie było związane z aresztowaniem mamy przez NKWD. Przez dwa tygodnie nie mieliśmy żadnej wiadomości. Ani gdzie jest, co się z nią dzieje, ani czy i kiedy ją wypuszczą? Została zwolniona po 14 dniach. Wraz z powrotem mamy nasze życie wróciło do jakiej takiej normy.
Notował:
Eugeniusz Friede.