Na niedzielę 11 kwietnia na godziny ranne było prognozowane zimno i deszcz, a na popołudnie słońce i upał. Spełniło się co do joty. Z tak dużą zmiennością aury spotkałem się tylko raz przed wielu laty w czasie pobytu w sanatorium w Polanicy Zdrój. Tak nawiasem mówiąc, to do tego pobytu wracam często pamięcią również z innego powodu. Nie mogę o nim głośno pisać, bo nie wiadomo kto jeszcze to czyta.
Pretekstem do napisania tych kilku słów miała być nie pogoda i nie sanatorium miłości, ale zawody wędkarskie koła Słupia zaplanowane na 18 kwietnia tego roku na rzece Głownicy w Jezierzanach. Wielu słupskich wędkarzy zna to łowisko, ale potocznie mówi się na nie kanał w Jarosławcu.
Nie byłem tam od kilkunastu lat. Z zadowoleniem odkryłem, że miejsce uchowało się dokładnie tak, jak je zapamiętałem. Kilkaset metrów długości brzeg bez żadnych szuwarów i krzaków. Kanał szeroki na kilka metrów i wszędzie regulaminowej głębokości. Jedyny mankament, to że nie ma w nim o tej porze roku żadnych żerujących ryb. Miejscowy wędkarz spotkany nad jeziorem Wicko poinformował, że dopiero od maja zaczyna się tutaj kocioł. Wiadomo, że wędkarze to czarodzieje. Nie mniej gdyby chociaż w połowie zmaterializowały się jego opowieści, to byłoby wspaniale.
Obecna sytuacja na tym akwenie nie ma żadnego znaczenia dla planów naszego Koła, bo i tak nie można zorganizować imprez wędkarskich. Nie ma za to żadnych przesłanek, żeby nie zrobić tych zawodów później. Pandemia kiedyś się skończy, a Puchar Wiosny może być Pucharem Lata czy nawet Pucharem Jesieni. Ale to już będzie na głowie mojego następcy.
Mijałoby się z sensem gonić w niedzielę taki kawał drogi w pojedynkę. Skusił się jak zawsze niezawodny Aleksander. Chcieliśmy pomoczyć przy okazji robaka. Przy totalnym bezrybiu i siąpiącym deszczu było to bezcelowe. Zamiennie wybraliśmy zwiedzenie Jarosławca. Co prawda czytałem różne informacje o wspaniałym rozwoju tej miejscowości, ale co innego czytać, a co innego zobaczyć na własne oczy. W miejsce zapamiętanych za czas ostatniego pobytu czterech chałup na krzyż i kamienistego brzegu morza namnożyło się pensjonatów i różnej maści domów letniskowych. Do tego sztucznie usypana szeroka plaża. Mój kolega, z zawodu urbanista i architekt, był jedynie zniesmaczony brakiem jakiegokolwiek ładu przestrzennego. Takiego bajzlu architektonicznego nie ma ani w Ustce, ani Łebie, w Mielnie czy nawet w Rowach. Jak kapitalizm, to kapitalizm.
Mieliśmy pewien niedosyt, że nie udało się w ogóle połowić. Zaproponowałem na popołudnie drugą turę. Olek spasował, bo miał zaawizowanych gości. Wybrałem się więc solo. Najbliżej, Pod Dęby do Redzikowa. Jest to niewielki stawek, ale tutaj żaden wędkarz, miejscowy czy zamiejscowy, nie może mieć cienia wątpliwości, gdzie trafił. Jest to jedyne łowisko PZW w całym okręgu oznakowane dużą czytelną tablicą, widoczną o każdej porze roku w dzień i w nocy. Drugi ewenement to fakt, że tablica stoi tak od kilku lat i nie ma na niej żadnych śladów dewastacji.
Na łowisku ruch. Adam i Daniel z tyczkami, nieznany mi z wędkarz z teleskopem i gruntówką. Wszyscy ciągnęli. Płocie, leszcze i karpiki. Rozłożyłem i ja swój wędkarski majdan. I kicha. Poczułem się tak, jak bym pierwszy raz w życiu wędkował. Nie potrafiłem zaobserwować brań na swoich zestawach. Czyżby już czas przejść również na wędkarską emeryturę?




