Mrozów nie ma, ale silny wiatr i mżawka lub śnieg z deszczem skutecznie zniechęcają do wędkowania. Najprostszym zajęciem wolnego czasu jest oglądanie telewizji. Programy telewizji publicznej pozwalają na w miarę swobodne oglądanie treści między reklamami. Zaś treść ta jest jaka jest. Jak mnie coś wnerwi, to przełączam na stacje komercyjne. Tutaj królują reklamy. Żeby to zachwalali jakiś produkt raz. Normą są powtórki reklam. Doczekanie do kontynuacji filmu wymaga anielskiej cierpliwości. Próbuję nieraz w trakcie reklamy przełączyć na inną stację, ale tam też reklama. Wygląda to tak, jakby się zmówili co do pory emisji bloków reklamowych.
Trochę już żyję na tym świecie, więc sięgam pamięcią do czasów, gdy nie było w domu elektryczności, radia i telewizji. Do oświetlenia służyła lampa naftowa. Miała swoje miejsce na ścianie. Przy odrabianiu lekcji wędrowała na stół. Wielkość płomienia regulowało się przez podkręcenie knota. Wraz z upływem czasu rosła na wsi potrzeba posiadania zdobyczy techniki. Jednym z pierwszych było radio. Wymagało dwóch źródeł prądu. Baterii i ogniwa. Jak przystało na ksyka, w mig opanowałem, co i gdzie trzeba do Juhasa podłączyć. Radio to było okno na świat. Można było kiepsko bo kiepsko, ale posłuchać zakłócanych Wolnej Europy, Głosu Ameryki i Radia Tirana.
Swoistą sztuką było w tamtych czasach, bez lodówek i zamrażarek, przechowywanie produktów. Znane były słoiki Wecka. Służyły nie tylko do zaprawiania kompotów, ale także mięsa. Równie popularne było wędzenie. Zapas musiał wystarczyć od jednego świniobicia do następnego. Świeże mięso w międzyczasie to tylko z drobiu. Pamiętam powiedzenie na ten temat: Myślał kogut o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli.
Przyrządzanie posiłków było domeną gospodyń domowych. Gotowało się na płycie kuchennej. Utrzymanie odpowiedniej wielkości płomienia i temperatury wrzenia w garnku wymagało stałych zabiegów w palenisku i operowania żeliwnymi kręgami umiejscawiającymi jego położenie.
Zapachy gotujących się potraw niosły się po kuchni i szczególnie dzieciakom było trudno doczekać się, kiedy ten obiad wreszcie będzie? Pierwsza dochodziła wątróbka. Ale była tylko jedna. Trzeba było sprawiedliwie podzielić się zresztą rodzeństwa.
W czasach bez prądu, radia i telewizji popularne były wizyty sąsiedzkie. Gadułów nie brakowało. Urywali się pod byle pretekstem z własnego domu i potrafili przez cały wieczór zająć gospodarzy plotkami z dalszej i bliższej okolicy. Nie raz wracali opowieściami do swoich przeżyć wojennych. Na Kaszubach były to wspomnienia ze służby w Wermachcie, zakończonej aliancką niewolą i wcieleniem do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Dla podniesienia efektów opowiadania mentorzy posługiwali się słówkami niemieckimi. Różnie bywało ze znajomością tego języka. Jeden z opowiadaczy w ferworze powtórnego przeżywania walki ogniowej z przeciwnikiem pomylił słowa schiessen i scheissen i wyszło jak wyszło. No cóż, nie można wykluczyć, że spotkało go na froncie i jedno i drugie.
